Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc w każdy kątek, nagle przypomniał sobie starą ochmistrzynią Zubrzycką, która ich wszystkich po troszę wychowywała i puścił się do niej, nie wiedząc, że ona już z za progu od kilku minut mu się przypatrywała. Była to kobiecina podżyła, otyła, w czepcu białym ze szlaczkami obfitemi, z pod którego chusteczka w szafranie farbowana (od bólów głowy) wyglądała. Małe jej oczki świeciły do jedynaczka, a on, gdy ją zobaczył, bez ceremonii uścisnął.
— Biegłem do Zubrzysi! zawołał.
— A ja do was... odparła śmiejąc się i łzy ocierając stara... no pokaż że mi się jak wyglądasz... Dalipan, chłopiec jak malowany! Mój miły Boże, a to się na ręku maleństwem nosiło...
— Przywiozłem coś Zubrzysi... ale nie mam z sobą.
— Bóg zapłać za pamięć... a teraz nie będę was odrywać.
I przeżegnawszy go zdala znikła.
Władek usiadł na ławce.
— Nigdzie a nigdzie nie jest mi tak dobrze i miło jak tu! zawołał...
— Przymawia się żeby mu Dziadek Rajwolą