Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zmierzchać się zaczynało coraz bardziej, stary Szczepan wszedł na ganek niosąc lampę i na drugim stole począł się krzątać około nakrycia do wieczerzy, gdy Władek go zobaczył i wesoło z okrzykiem pobiegł uściskać.
Byli to starzy dobrzy przyjaciele. Szczepan niegdyś strugał mu koniki, biczyki wiązał, na prawdziwego konia go sadzał. Oba się rozczulili.
— Panicz kochany.
— Szczepan poczciwy. I poczęli się ściskać, ten za szyję go obejmując, ów do kolan się chyląc, a Dziadek łzę ocierał.
— Cóż to za złote chłopię!
Szymbor usta zaciął patrząc z ukosa, w niesmak mu szła ta poufałość ze sługą. Władek ożywiony był naiwnie powrotem jak dziecko, mówił razem do wszystkich, biegał, oglądał, cieszył się.
— A stary Tyras jeszcze żyje! i bocian mój na swem gnieździe, jak gdyby ten sam co dawniej!
— Jeśli nie ten sam, to niechybnie potomek jego, rzekł Dziadek, bo u nich gniazda idą dziedzictwem i nie sprzedają obcym, a jeśli się uzurpator jaki wkradnie, dziobem go pospolite ruszenie precz wyżenie.
Władek w wyśmienitym humorze latał zagląda-