Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziadunio z pułkownikiem znali się oddawna i byli w przyjaźni. Któż zresztą na mil dwadzieścia dokoła nie znał Dziadunia?
Pułkownik zadziwił się niezmiernie ujrzawszy przed sobą to niespodziane w obozie zjawisko, wytłumaczył je wszakże sobie zaciągnięciem się pana Władysława, którego stary Zegrzda przyjechał pożegnać.
— Pana Szambelana dobrodzieja! zawołał wstając... a to prawdziwe szczęście, więc nas tą ręką, co jeszcze konfederatów dłonie ściskała, pobłogosławisz na wyprawę...
— Hm! hm! pułkowniku, rzekł Dziadek... tak! tak... Ale cobyś rzekł, gdyby ta dłoń stara przyszła ci się ofiarować... na szeregowca...
Pułkownik osłupiał...
— To żarty, szanowny panie...
— Otóż nie, kochany pułkowniku... nie... jak mnie żywego przed sobą widzisz przychodzę się zaciągnąć.
— Lepiej nam daj dwóch, trzech zbrojnych ludzi od siebie, ależ wam, w tym wieku... na niewygody, niebezpieczeństwo, na nieprzewidziane szanse partyzantki się ważyć, żartujecie.
Szambelan ujął go pod rękę i nieco na bok odwiódł.