Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wam się że podobna myśl nawet Dziaduniowi przez głowę nie przeszła?
Dziad milczał.
— Ale przypuściwszy nawet — uniesienie, przypadek, słowem zbrodnią o którą by mnie szalony chyba mógł obwinić... cóż dalej? przecież Dziadek męża swej wnuczki i honoru domu po latach tylu nie chciałby dla dziwacznej zemsty jakiejś poświęcić?
Szymbor był blady, uśmiechał się szydersko.
— W istocie podobnej zbrodni nic przypuściłbym... nie śmiałbym nawet pomyśleć — odezwał się stary... ale powiem ci szczerze, gdybym na ślad jej pewny, niewątpliwy trafił, gdybym miał przekonanie że popełnioną została... nie wstrzymałaby mnie ani chęć ocalenia honoru domu, ani miły spokój, ani żadne względy... Jestem z zasady przeciwnym tajeniu występku...
— Jakto? śmiejąc się przerwał Szymbor, poświęciłby Dziadunio Justysię?
— Nie byłoby to już dziś poświęceniem jej, ale może... trochę tylko bolesnem oswobodzeniem... rzekł Dziad. Nacieszyliście się sobą wzajemnie...
Szymbor siedział nieruchomy, chłodny, bawiąc się frendzlami kanapki a niekiedy spoglądając na starca prawie wyzywająco.