— Przyznam się — odparł — że wolałbym nie jechać... W dodatku nie ma tu najmniejszej wzmianki o Antosiu. — Znam go że nie zaproszony jechać nie zechce... Jest to prawie uchybienie mnie, bo Antka kocham jak brata...
— Ale ręczę ci, przerwała matka że Antek szczęśliwy będzie znalazłszy pretekst do uwolnienia się od niemiłych odwiedzin.
— Mam więc jechać?
— Jedź, a powracaj co najrychlej... nie lubię polowań w ogóle...
Władek odszedł, spróbował Antosia namówić z sobą na własną odpowiedzialność, ale chłopiec odmówił stanowczo.
— Jak tylko mogę nie jechać to nie jadę! zawołał, zróbcie mi tę łaskę, nie nalegajcie... Co ja tam z sobą pocznę — im przyjemności nie przywiozę, a sobie jej nie uczynię.
Nazajutrz rano Władek kazał sobie konia osiodłać, wziął ubiór myśliwski i popędził do Krymna. Strzelec wiózł przybory łowieckie na wózku.
Spodziewał się znaleść tu już zwykłe towarzystwo myśliwców — ale nie było nikogo — czekano na niego ze śniadaniem, bryczki stały pozaprzęgane przed gankiem. Szymbor był wesół, ręce zacierał,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/174
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.