Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc nakreślił ołówkiem kartkę do żony, prosząc aby nazajutrz rano jechała z nim do Zarębia i oddał ją Kernerowi.
Olbrzym mrucząc się wytoczył...
Nie odebrawszy przeczącej odpowiedzi, zapewniony tem milczeniem iż Justyna towarzyszyć mu będzie, Szymbor popaliwszy jedno cygaro na pół drzemiący... zasnął snem... węgierskiego starego wina...
Żona która go dobrze znała i nawykła była wszelkich jego projektów się lękać... czekała nazajutrz niecierpliwie, aby głębiej w nie zajrzeć mogła.
Szymbor obudził się wcześniej niż zwykle, w humorze jeśli nie dobrym to mocno ożywionym, ubrał się prędko i kazawszy podać śniadanie w gabinecie pani — pośpieszył do niej z niezwykle uprzejmem — dzień dobry.
Zmierzyła go Justyna okiem ciekawem, rada dobadać się co go z apatyi wywiodło i jakie zamiary w sobie ukrywał — ale mąż swym obyczajem pozostał grzecznym a niezbadanym i zamkniętym w sobie.
— Jedziemy więc zaraz do pani Haliny, rzekł zasiadając do herbaty — wypada nam powinszować jej przybycia jedynaka — którego i ja bardzo lubię...