Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na węglach... wracam biegnąc, za każdą razą trwożąc się czy go zastanę...
Hannie łza upadla na rękę.
— Czasem, mówiła dalej — dobry jest, słucha mnie, łagodnieje, zapomina swych marzeń... bawią go książki i szachy... potem nagle wraca niewinne omamienie, wymyka mi się z domu, niknie i całemi miesiącami szukać go muszę... A jednak nie skarżyłabym się na to życie, do którego mię Bóg przeznaczył... gdybym go szczęśliwszym, spokojniejszym widziała... Nawet gdy pozornie zapomina, uspakaja się... znać że w umyśle tkwi jakiś obłęd z dziwną ironiczną ścigany i rozwijany logiką. Naonczas... po ściągnionych brwiach... po zapadłych ustach widząc symptom choroby, muszę się wysilać aby rozbić te chmury, aby oderwać myśl od tej prometeuszowskiej skały... i sępa co ją szarpie...
Mówili tak z cicha długo, noc była cudna, jasna, księżycowa, spokojna... W dziedzińcu chłopak wodził konia Władka oczekując na panicza... siwy rżał czasami...
Hanna spytała wreszcie.
— Któż to pojedzie?