Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja także najuroczystsze zapewnienie na to daję — dorzucił Marjan.
Poeta stał w progu zapatrzony na drzewa i milczał.
— Przyjaciele moi — odezwał się — czyż nie pojmujecie tego, że człowiek ma uczucia, ma świętości, ma łzy i poruszenia, o których nigdy nie mówi nikomu, bo one dla niego są czemś co oczom profanom odsłaniać byłoby grzechem. Nienawidzę tych, co się spowiadają z miłości swych, z naiwnością zwierzęcą, z cynizmem obrzydliwym, wzdrygam się na to — a mój poemat to moja miłość ideału, to moja wielka tajemnica, i wy chcecie, abym dzieje te duszne odsłaniał z zimną obojętnością anatoma?
Profesor spuścił głowę i zamilkł.
— Na to potrzeba, rzekł — usposobienia szczególnego, — o to się w istocie ani prosi, ani tego wymaga. Przychodzi samo albo wcale nie przyjdzie. Więc przepraszam...
Hrabia nie chciał się poddać tak łatwo i rzekł z przekąsem:
— Niegodniśmy! trzeba zasłużyć...
— Nieusposobiony dziś — podszepnął Sieniuta.
Adrjan usłyszał to słowo i poszedł do profesora.
— Dodajże, proszę, i Angielkę... dorzucił Marjan.
— Najchętniej, bo takie wdzięczne zjawisko, jako kwiatek przypięty do sukni godowej, nigdy nic popsuć nie może.
Oba nie widzieliście mnie oddawna, nie możecie więc nawet ocenić zmiany, jaka od wczoraj zaszła we mnie. Po odjeździe matki leżałem chory, bez myśli, stęskniony, wyczerpany; wyście mnie wrócili do życia. Nie pamiętam już kiedy się czułem tak młodym. Od roku chodziłem w czarnych myślach jak w żałobie, wam winienem, żem je zrzucił...
— Noc — dzień był dla mnie nienawykłego ruchu, pracowity, a spać mi się nie chce, położyć się ani myślę i męczę was...