Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w dali. Widok był zachwycający; siwowłosy mężczyzna zatrzymał osiołka i napawał się widokiem z rozkoszą.
Marjan, mający zawsze ochotę prześmiewania, wziął samotnego podróżnego za Anglika, książeczkę jego za Murraya, i począł drwić głośno, ale po polsku z wyspiarzy, którzy bez niańki tej drukowanej, kroku zrobić nie umieją.
W tej chwili podróżny jakby mowę zrozumiał, czy głosem zbyt szyderskim był uderzony, odwrócił powoli głowę ku jadącym, którzy się zbliżali ku niemu, i ukazał im twarz starą, niepiękną, ale tak powagą i spokojem namaszczony, tak olimpijsko wypogodzoną, iż hrabiemu śmiech zamarł na ustach.
Na widok starca Adrjan drgnął i pobladł. On też zdawał mu się przypatrywać, nie jak pięknemu nieznajomemu, ale jakby komuś, w kim niby poznawał dawno niewidziane oblicze...
Nagle poeta ręce wyciągnął.
— Miły Boże — zawołał — czyżby mnie to szczęście spotkać miało?... Sieniuta!
Usłyszawszy nazwisko, stary jakby młodych sił nabrał, skoczył ze swego osiołka, krzycząc prawie płaczliwym głosem:
— Adrjan! ty! Adrjan!
W zupełnej nieświadomości kto był Sieniuta, hrabia pozostał na swym ośle, i obu rękami podparłszy się na siodle, patrzał na niebieską zatokę.
Dziwne to spotkanie, jakoś go wcale nie bawiło, odbierało mu Adrjana, którego na wyłączną własność chciał zagarnąć.
Tymczasem nauczyciel z uczniem ściskali się wzruszeni, nie mówiąc słowa, a niespokojne oczy starca badały owego młodzieniaszka dawnego, na którego licu dziś długa praca i życie gorączkowe straszne niemal zostawiły ślady.
— Ale jakimże sposobem!! — wołał Adrjan — zkąd ty tu, profesorze?