Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dajmon.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go profesora może niekoniecznie było najlepszem, najwłaściwszem dla chorego. Znajdował, że stary Sieniuta zbyt go zamęczał rozmowami o literaturze i sztuce, że lepiej byłoby zabawiać go, rozrywać czemś lżejszem...
On sam, powtarzał, gotów był do wszystkiego cokolwiek Adrjanowi miłem być mogło, nawet do Porto Ferrajo jechać z nim ofiarował, choć miejsce to było najstraszniejszą pustką i wygnaniem. Matka dnia tego wybrała się na obiad do Tramontany.
Marjan jej towarzyszył. Profesor z Adrjanem jedli w domu.
Gdy pani Klara z Lenią ukazały się tam, miss Rosa zobaczywszy ją, pobiegła żywo na powitanie. Oczyma ciekawemi zmierzyła towarzyszkę matki i jakby się w niej domyślała rywalki, zarumieniła się mocno. Można było posądzić, iż wiedziała cóś z przeszłości Adrjana.
Przywitanie z matką było bardzo serdeczne. Gdy ta przedstawiła jej swą siostrzenicę, miss Rosa przemógłszy się, bo w początku stała dosyć zimna i niepewna siebie — przyszła wyciągając do niej ręce i głosem przejętym odezwała się:
— Będziemi dobremi przyjaciółkami, nieprawdaż? Pani tu nie masz nikogo znajomego bliżej. Pani Klara będzie zajęta, ja jestem wolna, próżniaczka i ofiaruję się jej za cicerona, za co zechcesz — nadewszystko proszę o trochę serca i życzliwości.
Pomimo tak czułego przemówienia, Lenia czy jakiemś przeczuciem, czy przez bojaźliwość wrodzoną i brak znajomości świata, znalazła się dosyć zimną, i z milczącej kontemplacyi wyprowadzić się nie dała.
Dla hrabiego, który wiele się domyślał i odgadywał — widok to był nader zajmujący. Mniej jednak niż kiedy mógł się przybliżyć do miss Rosy, i nie widząc czem się zająć, począł wyciągać na rozmowę pannę Lenię. Ta bojaźliwa, rumieniąca się, naiwna