Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Cztery wesela.pdf/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mało myśląc, chwytam ją, niosę do pojazdu, w konie i uwożę — Ona nic, tylko się ciągle śmiała. Do domu nie było po co jechać, chyba żeby ojciec wybił, miałem z sobą trochę grosiwa, jadę do miasta, biorę ślub. Najprawdziwsza prawda, że i w czasie ślubu śmiała się jeszcze, taka była wesoła. Mija tydzień, drugi, żyjemy sobie jak w raju, na trzecim tygodniu wstaję raz rano, patrzę, nie ma Jéjmości przy mnie. Szukam, pytam; powiadają, że w nocy odjechała. — Dokąd? co? jak? ani słychu. Ja do piéniędzy, niéma piéniędzy moich — Fe! źle; nie było co robić, trzeba jechać do domu, jadę i czekam już dwóch rzeczy, śmierci ojca i powrótu żony. Aż przecie i ojciec mój umarł. Możeś się znudził.
— Bynajmniéj, ciekawy jestem reszty.
— Włożyłem żałobę. — Proszę o butelkę Burgundskiego Côte d’or. — Płakałem trochę i objąłem majątek. Kilka dni nie minęło, aż i żona mi się zjawiła, naturalnie żem jéj nie przyjął, wyperswadowałem, że się bez siebie wybornie obejść możemy.
Wesołość jéj była mi już nieznośną. Przenocowała tylko, dałem jéj cóś na drogę i bądź