Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnie całe. Doktorowi dość było rzutu oka wprawnego, ażeby dostrzec, że uzdrowienia nadzieja była mała lub żadna. Potłuczone piersi, pogruchotane kości, wstrząśnienie ogólne, może niema rozpacz jakaś dobijała Zbigniewa. Uśmiechnął się podnosząc niebieskie oczy ku doktorowi, podał mu rękę wychudłą i ze spalonych warg ledwie mógł słaby głos wydobyć.
Po kilku wymienionych słowach doktór wziął się do opatrywania chorego; nie powiedział nic, ale znalazł go gorzej, niżby był być powinien.
— Panie Zbigniewie — rzekł — mógłbyś być zdrów, gdybyś chciał.
— Jak to, konsyliarzu?
— Musisz się czymś gryźć, musisz sobie czymś szkodzić; młodość już cię była powinna uleczyć, a ty mi cherlasz jeszcze. Będę gderał.
— Czy mógłbym przejechać do Warszawy?
Doktór głową potrząsł.
— Poczekawszy — rzekł — nie teraz.
W chwilę potem nadbiegła Lenora. Weszła, bo miała to przekonanie, że doktór był wszechmocny; osmutniała jego twarz nic jej pocieszającego nie powiedziała. Wyszli z nim razem na ganek.
— Jak pan znajdujesz Zbigniewa? — spytała.
— Niedobrze — odparł doktór — rany by go same nie zabiły, ale jest coś, co im pomaga. Chłopiec się zagryzać musi, zazdrosny może o Węgra. Nie wiem, czym zgadł, ale tak mi się to przedstawiło w pierwszej chwili, a ja wierzę w pierwsze ważenie.
— Nie może być zazdrosny — odpowiedziała Lenora — bo tego uczucia, które zazdrość rodzi, nie było w nim. Starałam się o to, aby go nie obudzić, i ufam, że Zbigniew miał tylko dla mnie trochę wdzięczności i szacunku.
— A ja sądzę, że się od dawna kochał szalenie —