Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

re tak szczęśliwie zdawało się poczęte. Po całych dniach, sparty na rękach, słuchał z pewnym wyrazem tęsknoty i trwożliwości rozmów, opowiadań, drobnych sporów pomiędzy Sandorem a Lenorą i nie mieszał się do niczego. Był przekonanym coraz bardziej, że Węgier kochał się w niej i że być musiał kochanym. Chociaż nigdy nie miał nadziei, a przynajmniej nie przyznawał się do niej, nie mógł zwyciężyć smutku, jaki to w nim zrodziło.
Wśród tego dziwnego życia jednego ranka nadbiegła poczta i z wózka wysiadł doktór. Porzucił on swych chorych, życie, do którego był nawykł, i śpieszył na zawołanie Lenory. Zobaczywszy go przez okno chaty, wybiegła naprzeciw niego właśnie w chwili, gdy warkocz czarnych włosów nie spleciony jeszcze miała zgarnąć, cała oblana tymi kruczymi włosami, zarumieniona od radości, witając go jak zbawcę i ciągnąc do siebie.
Poczciwy przyjaciel uśmiechał się milczący i usiłował przybrać ton żartobliwy, aby rozrzewnienia, którego doznał, nie okazać.
— Niech się panna Lenora kończy ubierać, a mnie naprzód wykomenderuje do chorego. Po to ja tu jestem, abym się na coś przydał. Kto wie, jak go mój kolega tutejszy leczył.
Lenora wskazała mu ręką na chatę, przed którą stał Sandor, wpatrzony w jej krucze warkocze i kibić dziewiczą. Węgier domyślił się doktora, o którym się wiele nasłuchał, i sam mu się przedstawił.
— Chodź pan — rzekł — chory jest tutaj, wszyscyśmy czekali z upragnieniem jego przybycia.
Zbigniew o kuli dowlókł się do drzwi, ale spojrzenie nań nie pocieszyło gościa. Był to cień człowieka, w którym dogorywała młodość, niekiedy błyskając rumieńcem przedśmiertnym, to znów przygasając na