Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, i więcej pewno się nie pokazał? — spytał Alfred.
— Ale zaś! — odparła panna Łowczanka — co roku regularnie się przywlekał. Jak dziecina podrosła, wojewodzina, choć ją za córkę przybrała, nie chciała przed nią taić, że to był jej ojciec, i nauczyła go szanować.
Ale nigdy długo z nią nie był, przyszedł, popatrzył, pogłaskał... czasem i słowa nie rzekłszy, porwał się jak szalony do powrotu.
— Więc panna Lenora wie o swym pochodzeniu.
— I wie i nie wie! bo później, gdy się wojewodzina przekonała, że Cyganisko było nic potem, łotr, zbój, złodziej, poczęła jej mówić, że to rzecz niepewna, że on się uparł, aby pieniądze brać... i wiarę w niej zachwiała. Jednakże później, ile razy się pokazał Cygan, wychodziła do niego, mówiła z nim, badała go.
— I dawno go już nie było? — mówił Alfred.
— Jeszcze na rok przed śmiercią pani nieboszczki przyszedł, przyniósł dla panienki węgierski pasek muszelkami naszywany... gadał z nią długo, popłakał i znikł. Odtąd go już podobno widać nie było.
— Nie spytaliście też, jak on się nazywał? — spytał hrabia.
— A co, proszę hrabiego, może mieć Cygan za nazwisko? — odezwała się Łowczanka. — On sam jej dał imię swojej żony Zara... i to pannie Lenorze zostało... a jego, bodaj jak innych, wołali Dżęga.
Uśmiechnął się Alfred i szepnął:
— Panna Dżężanka! czystej krwi cygańskiej! Ojciec rozbójnik... matka pod płotem zmarła... c’est charmant! a pani wojewodzina mi ją swatała. Ślicznego bym był miał teścia.
Porwał się z krzesła, aż Łowczankę przestraszył.
— Moja panno Łowczanko! — zawołał — i jakże