Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panno Łowczanko dobrodziejko! — zawołał nad uchem — przyjdzie tu hrabia Alfred.
— No, to niech sobie przyjdzie.
— Ale, panno Łowczanko... jeśli on zechce rozpytywać, jeśli będzie badać, nie bardzo mu wiele mów. Bóg ich wie, co oni za cel w tym mają! a każdego badają, że zdaje się, szpiku by z niego dobyć chcieli.
— Albo to my mamy się z czym kryć? Czy to święta nasza pani albo kto z nas co, uchowaj Boże, popełnił? Cały świat może wiedzieć o tym, co się jej i nas tyczy.
— Ale, panno Łowczanko... po co to!
— Dajże mi waćpan już pokój... Basia, daj mi tabaki! Kota zsadź, chce wyjść... połóż książkę na stoliku! Nie tak! że nigdy porządnie nic nie zrobisz!
Pan Franciszek odszedł wzdychając... toż zaraz wsunął się pan Alfred, prychając na zapachy rumianku, tabaki, przygrzewanego w piecu rosołu i kotów. Panna Łowczanka powitała go poważnie i przypomniała mu wojewodzinę, którą mimowolnie długim z nią pożyciem naśladować się nauczyła.
— Jakże się ma panna Łowczanka? — zapytał grzecznie.
— Bardzo dziękuję — at, jak stara... siedmdziesiąt osiem lat kawęczę... oczy wypłakuję po mojej świętej pani... ale co było, nie powróci, darmo.
I chustką oczy zakryła.
— Nie brak też czego pannie Łowczance? — przypochlebiając się dodał Alfred.
— Dziękuję! A cóż mi tam tak wielkiego potrzeba oprócz ciepłego kąta. Straciłam apetyt! Basia! wynieśże tego kota, bo piszczy.
— Moja panno Łowczanko dobrodziejko — rzekł po wyjściu Basi, przysuwając się do niej Alfred — dla uregulowania interesów i poszanowania woli pani