Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a coraz gorzéj, oczy zasłaniało coś, dawano mi różne wody i lekarstwa... Robiło się od nich gorzéj — nareszcie zaniewidziałem zupełnie...
Rejent poczciwy, sam chory, nie wygnał mnie jeszcze, ale trudno być mu ciężarem... Długo siedzieć tu nie mogę — a i on pono nie pociągnie...
Pójdę więc w świat...
— Nie — odparła Maryś — nie! jutro jedziemy razem.
— Dokąd?
Dziewczę nie odpowiedziało zrazu.
— Nie pytaj teraz, powiem ci wszystko — Bóg łaskaw, a ja jakem ci raz słowo dała, dotrzymam. Nie opuszczę cię!
Staszek porwał się z ławy.
— Maryś! zawołał gwałtownie — to nie może być. Podłym bym był, gdybym ci ja ślepy dziad miał być ciężarem, kamieniem u szyi. — Przed tobą świat, przedemną grób.
— Słuchaj-że, przerwało dziewczę, sadzając go gwałtem przy sobie. Powiedz ty mnie, ale tak jakbyś mówił przed Bogiem prawdę; — gdyby mnie Bóg oczów pozbawił i nawiedził ślepotą, — porzuciłbyś ty swoję Maryś?
Staszek żachnął się cały.