Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale jak! odparł Staszek, pocierając powieki. Nie wiem co się i z czego przyplątało... Mam pieczenie wielkie, a pod noc zachodzą jakby mgłą, szczególniéj prawe.
— A! to te siedzenie nad papierami, zawołała Maryś — które potrzeba porzucić! Jużcić nie może być, aby na świecie żadnego miejsca innego nie znaleźć.
— To, jak komu — westchnął chłopiec — a mnie — jak z kamienia.
— Czekaj-że, ja łowczego poproszę; nie może być, aby on nie wyszukał kondycyi u którego z sąsiadów, serce ma dobre.
— Bardzo bym był wdzięczny — odparł Stach, — ano znowu, jakże tu porzucić tego rejenta biednego, który do mnie nawykł i powiada, że jużby się nie obszedł beze mnie. Żal mi go! on téż niedowidzi.
— To, niechajże! stary — ale ty téż oczy stracisz... To nie może być.
Stach uśmiechał się smutnie, dziękując.
— Bóg zapłać wam, żeście wy dla mnie jak siostra, jak rodzona — rzekł. Ja myślałem, że mogliście zapomnieć o mnie.