Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stracił nietylko z dawnéj powierzchowności wiele, ale posmutniał, stretryczał, zwątpił o sobie. Piękność Marysi, jéj położenie szczęśliwe, o którém mu opowiadała, wszystko go upokarzało — odpychać się zdawało.
Rad był że się jéj tak wiodło — lecz... dawniéj stali z sobą na równi, teraz dzieliła ich wielka przestrzeń.
Przez tych lat parę myśl ożenienia z nią uparcie mu się nastręczała — lecz... mowy o tém być nie mogło. Dość było spojrzeć na nią by sobie powiedzieć, że znajdzie wielu daleko pewniejsze szczęście i dostatek przynieść jéj mogących...
Wyrzec się więc trzeba nadziei.
Łowczy, zawsze gościnny, Staszkowi kazał dać pomieszczenie u pisarza. Maryś go krewnym swym zwała, uważając za najbliższego.
— Jéj téż, patrząc na Staszka, serce się zakrwawiło. Tém mocniéj go pocieszyć chciała i natchnąć męztwem. Nazajutrz rano poszli razem do ogrodu.
Tu dopiero o białym dniu, przypatrzywszy mu się, Maryś dostrzegła, że oczy miał czerwone, zmęczone i wejrzenie smętne. Spytała go, czy nie cierpiał na nie.