Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wa Bardzicka, ta mnie przytuli. Ja jéj posłużę...
Łzy otarła prędko fartuszkiem.
Milczeli wszyscy trochę, ochmistrzyni się zamyśliła.
— A ty w którą, stronę? zapytała ochmistrzyni.
— Dworów ja nie znam — odparł... trzeba będzie gdzieś do miasta... W mieście łatwiéj o robotę, a choćby do terminu... Spojrzała nań Brzegrodzka...
— A nie zapóźno ci?
— Cóż będę robił? rzekł Staszek. Pisać, czytać umiem, więcéj nic. Za nieboszczki pani, nie było co robić. Posłużyło się trochę, a potém człek się niby uczył, więcéj bąki zbijał.
Sierota jestem... a sam Bóg wie, szlachcic czy nie.
Ochmistrzyni ruszyła ramionami.
— Gdzie ci tam o tém myśleć! rzekła.
— Ja téż nie myślę, — odparł chłopiec... Tyle wiem, że sobie radę dam...
Jakoś mu się oczy zwilżyły; popatrzył na Maryś, a potem przystąpił do Brzegrodzkiéj i, za kolana ją wziąwszy, nogi całować począł.
— Dobrą byłaś dla nas jak nieboszczka pani... niech Bóg płaci...