Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozumiało się samo z siebie, iż dni kilka sędzia tu zabawić musiał, a starościna zapowiadała, iż teraz mu wychowanicy nie odda, ażby po nią z żoną przybył. Chciała też się z tą myślą oswoić.
Wacek, choć go nazajutrz do towarzystwa sproszonego wokował starosta, wymówił się tem, że lasy kilka tygodni stały nieopatrzone i że objechać, co ważniejsze przynajmniej jest obowiązkiem. Do dnia więc ruszył — smutny jak noc — i sam nie wiedział, jak naprzód się do brata skierował. Prawda, że folwarczek jego w lesie był położony, otoczony lasem, i droga dalej tamtędy wiodła.
Wicek na maleńkiej swej dzierżawie, namiętnie, powiedzieć można, gospodarzył, cały będąc oddany temu zajęciu od rana do nocy. Dworek, który odnowił z gruntu, maleńki, schludny, wybielony świeżo, na nowo pokryty, bardzo się ładnie prezentował. Całe zabudowanie dworskie gęsto się około niego skupiało. Tuż była stodoła z drzewa tartego stara i w dobrym stanie, obora w kwadrat zabudowana, w pośrodku której bydło mogło swobodniej pobrykać, szopy na siano, stajnie, chlewy, daszki na pokrycie drzewa... Wszystko to połączone płotami, stanowiło jedno obejście, i gospodarz miał na oku chudobę i mienie swe całe. We dworze naprzeciwko pod ręką też była czeladź. Prawda, że uchowaj Boże ognia, w takiej ciasnocie wszystko szło razem w perzynę, ale Bóg od tego chował. Na dachu do komina wiodąca stała drabina i wycierać go nie zapominano, a z ogniem obchodzono się tak, jak się z ogniem obchodzić powinno, i popioły wyrzucano tylko tam, gdzie nic od nich zapłonąć nie mogło.
Na gospodarstwo Wickowe miło było spojrzeć, bo i czeladź pucołowato a rumiano wyglądała, i bydełko się lśniło szerścią, jakby wodą zlaną, i konie były tłuste i stworzenia wszelkie wypasione były i wesołe.
Dziedzińczyk jak zwierzyniec wyglądał... Nie brakło na dachu gołębi, na płotach kur, i krzyczących jak muezziny muzułmańskie godziny kogutów, i suną-