Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znowu jak groch sypiące się gęsto wyrazy Wicka, opowiadającego żywo?
Co to mogły być za sekreta, do których on nie był przypuszczony, nie miał wyobrażenia dzierżawca... domyśleć mu się było niepodobna. Wiedział jednak, że księżyna się przed nim z tem wygada. Urazę miał do Wicka, który go eliminował z tak zajmującej rozmowy.
Gdy wreszcie po tych trzech kwadransach wyszli znowu do wielkiej izby, ksiądz miał twarz rozjaśnioną, rozpromienioną, z jednego oka łza radości mu ciekła... a usta się widocznie uśmiechały. Jednakże siadłszy, zaczęli zaraz o czem innem mówić, i Hołłowicz przez punkt honoru nie zaczepiał.
Wicek miał jechać do pana starosty, i widzieć się nazajutrz z bratem, — lecz Wacek był w Muchomorach od tygodnia, i parę dni tam miał jeszcze zabawić.
Zastał tylko starego procesowicza, który w papierach się grzebał jak zwykle. Gdy mu o Wicku oznajmiono, zdziwił się, że gospodarstwa w gorący czas odjechał, zląkł się nawet, czy się tam co nie stało.
— Jak się masz asindziej! Pan Jezus przy Waszeci! Co tu robisz? To dopiero gość! Siadaj i praw, co wieziesz, bo żeś nie darmo przybył, to pewna...
— Pan starosta zgadł, — odparł Wicek, — przyjechałem po błogosławieństwo!
— Hę? — spytał starosta, — po co?
— Po błogosławieństwo...
— Cóż to? przecież ci panna Konstancja z głowy wywietrzała? A to — winszuję.
— Przepraszam pana starostę, takuteńką drugą znalazłem...
— Żartuj zdrów!! — poważnie odparł Śniehota... — takie Kostusie na kamieniu nie rosną...
Wicek zaczął się tłómaczyć, opowiadać, słuchał starosta długo, wreszcie go za rękę chwycił: — A wiesz, co ja ci powiem?!