tęsknili, ale Wacek rady sobie dać nie mógł. Chodził w gorączce i jak oszalały. Starosta go kilka razy niecierpliwie zapytał: — Co ci jest? Co za giez cię ukąsił?
Nie odpowiedział z początku. Drugiego czy trzeciego dnia zastał go nad przepisywaniem dokumentu, z piórem w ręku, tak zamyślonym i pogrążonym, że nie usłyszał, jak pan Sniechota nadszedł, stanął, obserwował go długo, wreszcie za ramię pochwycił, wstrząsł nim i krzyknął:
— Co tobie? czyś zdrewniał? gadaj! co to takiego jest? Ja mruków nie lubię. Boli cię — mów...
Wackowi w istocie tak dolegała ta miłość, iż mu się zdało, że lepiej uczyni, gdy się do niej przyzna staroście.
Pocałował go w rękę: — Panie starosto dobrodzieju, — rzekł, — co mam taić? głowę straciłem... Jestem zakochany w pannie Konstancji Rewnowskiej.
Starosta się w boki wziął i śmiał się.
— Jak Bóg miły! a to coś osobliwego! I ty! no proszę!... a panna?..
— Panna zbyła mnie ni tem ni owem, ale sędzia uczynił mi nadzieję i przyrzekł swą protekcję. Tymczasem kto wie, co tam wypaść może. Młodzież ją otoczy... uprzedzi mnie kto...
Starosta śmiał się ciągle.
— Mirabilia! Co to jest młodym być! Hej! hej! głowa się pali... A no — o cóż asindziejowi idzie? Jeżeli ci sędzia uczynił nadzieję — nie będę przeszkadzał, ruszaj smalić cholewki — ja tu i tak z ciebie pociechy mieć nie będę, bo głowa i serce gdzieindziej. — Z Panem Bogiem.
Widać było, że starosta trochę był markotny — odwrócił się, pochodził.
— Niech mi lasy powyrąbują... cóż robić! dla miłości twej warto jaką sosnę poświęcić. A żebyś odemnie jak pasternak goły nie jechał... muszę ci dać na wyprawę...
Otworzył biurko, dobył rulon i wcisnął mu w rękę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/127
Ta strona została uwierzytelniona.