Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz rano, ledwie z łóżka wstał, gdy Wicek się zjawił. Stanąwszy w progu spojrzał mu w oczy badająco, czytać z nich chciał wyrok swój.
Brat podszedł ku niemu na pół wesoły, pół smutny...
— Nie gadaj mi długo, — zawołał młodszy, widząc, że się Wacek zbiera na opowiadanie szerokie, — tak, czy nie.
— Ależ posłuchaj! ani tak, ani nie!
— Nie mówiłeś z nią?
— Owszem — miej cierpliwość?
— Niech cię — z twoją cierpliwością, ja jej nigdy nie miałem! — wołał Wicek.
Musiał jednak zebrać się na nią, bo brat mu uczciwie i szczerze począł swą rozmowę z panną Konstancją powtarzać.
— Tak mi Boże dopomóż — rzekł, — słowo w słowo ci mówię, jak mi odpowiedziała!
Wicek się zerwał.
— A! no — wola Boża, mogę ja poprobować! krzyknął.
— Teraz słuchaj dalej, — począł Wacek, i spotkanie swe z sędzią, rozmowę z nim znowu dosłownie prawie mu powtórzył.
Zbladł słuchając Wicek.
— Szczęśliwyś, — rzekł, — co mam mówić na to!.. Czyż mnie to ma zagradzać drogę? nie wolnoż mi się odezwać do niej? szczęścia probować? mów...
Wacek się namarszczył — widać było, że mu to nie szło w smak.
— Ja ci zabronić nie mogę, — rzekł sucho. — Cóż mnie do tego? Nie mam prawa drogi ci zapierać...
— A jaż ci twojej nie zagradzam! — zawołał młodszy.
— Przepraszam, — odezwał się z goryczą Wacek, — juścić! Nie chce mnie ona dziś — toć się rozmyślić może, gdy mi wolno będzie zbliżyć się do niej i gdy mi ludzie, zamiast przeszkadzać, jak dotąd starościna, pomagać zechcą.