Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał rozum i byle ci Bóg jak dotąd szczęścił... no... to ci świat otwarty. Ja... po ojcu wziąłem handel, ale widziałem wielu takich, co od czerwonego złotego poczynając dorabiali się krociów... Gdyby ci tylko ta głupia mania nauki odeszła... a ochota robić grosiwo napadła... pójdziesz daleko... Ale masz Janku lat ledwie piętnaście, nastają gorące życia godziny, pokusy straszne... jesteś bez opieki, grosz się uśmiecha wszystkiem, co dać może... Jedno waszeci powiem... niech Bóg szczęści... niech Bóg szczęści...
Janek starego w rękę pocałował...
— Dobry panie — rzekł — chocieście mnie połajali nieraz, ależ ja dobre wasze serce dla mnie cenię, szanuję i nigdy o niem nie zapomnę... Bóg niech wam płaci za sięrotę!...






Janek całą noc oka zmrużyć nie mógł, modlił się, myślał, układał plany... Koniec końcem tyle miał teraz kłopotu z pieniędzmi, ile wprzód z powodu, że ich brakło. Przychodziła nareszcie obawa rabusia i złodzieja, rzezimieszków i oszustów, pieniędzy tak znacznych trzymać przy sobie nie było podobna, a oddać je lada komu — strach. Materski był uczciwy człowiek, ale nie wytrzymałby i zaraz wina z Węgier sprowadzał, a potem kapaniną odbierał... Bramiński zacny także, wielce goły był i nie zamczysto koło niego. Przychodziła tedy na myśl pani Salomonowa... ale z tem musiał Janek czekać do jutra...
Zrana pożegnawszy na dobre Materskich, posunął się chłopak do niej ze swoim skarbem...
Tymczasem, gdy go już nie było, nadciągnął