Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Materskiemu klucze z rąk wypadły... a oczy o mało z powiek nie wyskoczyły... Słów mu zabrakło.
— Widzi pan — rzekł Janek... Rusini mówią: Nad sierotą Bóg z kaletą...
Kupiec stał niemy. Gniew go odszedł zupełnie, ogarnęła jakaś niepewność i trwoga.
— Gadajże jak to było? Bajka jakaś czy kłamstwo...
Janek po swojemu opowiadać zaczął...
Osłupiał słuchając Materski...
— Daj pieniądze, trzeba je przeliczyć.
Siedli tedy na ławie, a Janek dobywał po troszę i składał w kupki dziesiątkami. Gdy pierwsze sto odliczyli, i zgarnął je na bok, kupiec nie mógł już słowa przemówić, a zaczęli rachować drugie sto... Janek znowu odłożył je na bok. Cóż? jeszcze tam są? — zapytał kupiec — zajrzał w czapkę: leżało na dnie sporo.
— A! niechże cię kaci porwą! niech cię porwą! — chwytając się za głowę począł stary... toś się pod jakąś gwiazdą urodził, żeby na gościńcu pieniądze zbierać... na licz...
Liczyli jeszcze i wyliczyli znowu sto... ale na dnie już pozostało tylko sztuk sześć... Janek zebrał swój skarb, zawiązał go znowu w chustkę... i milczał.
— To jeszcze nie wszystko — rzekł.
— A cóż masz więcej? jeszcze masz więcej? — krzyknął Materski...
Janek odsłonił suknię i na piersi pokazał łańcuch złoty... zdjął go z poszanowaniem całując relikwie... i podał kupcowi... który osłupiały odważył tylko na dłoni... Biorąc na jednę rękę dukaty, na drugą szczerozłoty, ciężki ów pancerzowy łańcuch, przekonać się było łatwo, że ów sam więcej ważył niż wszystkie razem pieniądze...
Kupiec westchnął, aksamitną czapeczkę nakształt jarmułki, którą nosił zawsze na głowie obawiając się zawiania, zdjął i pokłonił się z szyderską rewerencyą Jankowi.
— No, teraz tyś pan, a że nie lubisz łotrować, bylebyś się nie popsuł, byle cię źli ludzie nie odarli, byleś