Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

soły... wyszedłszy z miasta, między drzewa... na zieloność okrytą rosą, serce się mu rozradowało... Tak długo siedział wśród tych murów... oddychał stęchlizną... a tu tak było jakoś po Bożemu wśród łąk, zbóż, drzew, z szerokim widokiem na ziemię i niebiosa... Aż lekko mu było iść po drodze, na której nie kamień uliczny, a ziemię czuł, matuchnę rodzoną. W duszę wstępowało i życia pragnienie i nadzieja życia... Ptaszki śpiewały, śpiewali ludzie, kwiaty kołysały się na łodygach, gałęzie spuszczone zdawały się go witać i chcieć pogłaskać. Droga ta była znajoma... lipy, olchy... chaty... twarze ludzi, wszystko aż do wesołych zwierząt, które spotykał... szło się prędko nie czując najmniejszego znużenia. Już był Janek na pół drogi, gdy zdala, czy oczy łudzą? — patrzy, wlecze się z króbką stara Hruzdzina. Spuszczoną mając głowę, bo pacierze odmawiała, nie rychło go postrzegła... Chłopiec nie chcąc jej nastraszyć począł śpiewać już zdaleka. Dopiero zwolna oczy podniosła i stała zdumiona.
— A toż Janek...
— Ja sam?
— Cóż ty robisz? dokąd? stało ci się co? mój miły Boże!
— Nic, nic, dobra matko — rzekł całując ją po rękach — anom do was zatęsknił jakoś...
Zawahała się stara. — Hruzdy nie ma w domu, mnie dziś do miasta nie koniecznie, wróćmy do chaty, większe pół drogi uszedłeś... choć się tobą pół dnia nacieszę. — I poczęła go ściskać a głowę schyloną pocałunkami okrywać... Jankowi się na łzy zbierało... Przeżegnali się przed blizko stojącym krzyżem i zawrócili nazad do Prądnika... a szli nie spiesząc powoli... a Hruzdzina potykała się co chwila, bo zapatrzywszy się na dziecko, pod nogi spojrzeć zapominała.
— Otóż tak, prawdę mówiąc całą — ozwał się po pierwszych słowach Janek — jam nie darmo się u Materskiego wyprosił... bo myślę coś z sobą, a postanowić sam nie umiem.