Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógł naprawdę zrozumieć panicza, i dla czego mu tak było pilno, że po tynfie ciągle nagląc o pospiech narzucał. Wrzeście pokazała się wieś, chata, stara grusza, podwórko i studnia, której żuraw zgięty służył dotąd jeszcze. Janek wyskoczył z wozu, zapłacił furkę i odprawił.
Przed chatą było pusto zupełnie, pług wprawdzie leżał niedawno używany i brona, ale koło stajni i domu żywej duszy. W sieni dwie kury kwokały szukając posianego ziarna. Otworzył drzwi, w środku małe okienko słabo oświecało izdebkę... Dopiero po chwili, gdy się oczy oswoiły, dostrzegł na ławie siedzącą staruszkę, która trzymała kądziel i drzemiąc niby przędła... Wrzeciono leżało na ziemi, palce jej jednak nie istniejącą nić ciągnęły pracowicie... Była to Hruzdzina, ale zestarzała wielce... Oczy źle jej służyły, ręce się trzęsły... — A kto tam? — spytała ochrypłym głosem.
— Niech Chrystus będzie pochwalony.
— Na wieki. A któż tam?
— Swój, matko, swój, tylko zdaleka.
— Nie dowidzę; mówcież kto taki?
— To ja matko, to ja, po głosie byście może powinni poznać Janka?
— Janka? jakiego?
— Głupiego Janka, matuniu...
Staruszka się zatrzęsła, ruszyła, kądziel padła na ziemię... — O Chrystusie Zbawicielu! a czyż to być może!...
Janek się już rzucił całując pergaminowe ręce staruszki. — Tak, ja to jestem.
— O! mój Boże! zkądże ty? a jam cię opłakała? a to ty żyjesz jeszcze?
— Żyję, zdrów jestem i szczęśliwy, dużo mówić o tem... Umyślniem do was przyjechał, matko...
— Zkąd? — Z Warszawy...
— A! czyż być może! toś ty o starej pamiętał! — Zaczęła płakać, bo starość i smutek i wesele opłakać musi... Chwyciła go za głowę i poczęła całować... Oczy nie wiele jej służyły, więc rękami chciała zobaczyć,