Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale, mój panie — począł prałat — kiedyśmy część monet i papiery od nich u niego w mieszkaniu znaleźli... corpus delicti... ja sam... ja memi rękami je u jego łóżka zebrałem.
Stary ręce załamał, ale wprędce odzyskał przytomność.
— Gdybyś ksiądz prałat sto razy mi to powiedział — ofuknął się — powtórzę, nie może być, nie może być, nie może być! Pytaliście jego?
Albertrandi zmieszał się.
— Pytano go, zapiera się, płacze, rozpacza — rzekł — ale cóż to znaczy przeciwko oczywistości...
Stary kroków kilka cofnął się zachmurzony.
— Nie powiem nic więcej. Bóg próby straszne zsyła na ludzi... jest to wypadek niezrozumiały... a mimo to zaręczam i przysięgam, on się okaże niewinnym, a ci, co tak lekkomyślnie...
— Jakto lekkomyślnie? Możesz to pan nazwać lekkomyślnością? — zapytał Albertrandi...
— Człowiek się nie zmienia w jednej chwili, ja go znam od dziecka... tam był ktoś inny... co nań chciał zrzucić swą winę...
— Nikogo nie było — odparł ksiądz — jeden tylko cudzoziemiec uczony, człek szlachetny, którego nawet posądzić się nie godzi.
— A młodego chłopca godzi się posądzać? — spytał ironicznie stary....
— Przecież są dowody...
— Rozpatrzcie się w nich...
— Możesz pan być pewnym, iż sprawa ta z całą rozwagą i zastanowieniem osądzoną zostanie...
— Sądźcie, sądźcie, ale i na sąd Boży pomnijcie — zawołał stary — pomnijcie i na to, że plama na honorze się nie zmywa... że żadne zadośćuczynienie jej nie odpłaci... że gdy niewinnego uwolnicie, w lat dziesięć ci, co nie znają rzeczy, bluzną w oczy jakąś nierozjaśnioną sprawą sromotną.
Albertrandi zdawał się mocno poruszony.
— Uspokój się pan — rzekł kładnąc rękę na jego