Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To nie było poczynać! mówże, zmiłuj się, darmo nas wprowadzasz w ciekawość — przerwał Doroszeńko.
— A nie wydacie mnie?
— Zmiłuj się...
— Bo wiem że otoczony jestem nieprzyjaciołmi.
Wszyscy parsknęli od śmiechu.
— Gadajcie co chcecie, nikogo tu nie wymieniam, ale pewna osoba ma sprzymierzeńców wszędzie.
— Panna Jamuntówna! — szepnął Zbrzeski — to się rozumie.
— Jeszczeż żyło się jakoś pod opieką państwa — dokończył Pulikowski, mimowolnie się wywnętrzając — ale jak z tą hrabiną chaos powstał w Borowej, dalej nie wiem co będzie... dopiero w mętnej wodzie pewne osoby ryby łapać potrafią.
Nikt jeszcze nic nie rozumiał, ale milczeli wszyscy, chcąc się doczekać końca.
— Hrabina, to nic — mówił dalej Pulikowski — za nią ta cielęca pieczeń... (tak nazywano Dahlberga), dalej Luter... a wy myślicie że koniec! jako żywo?
— Cóż tedy? — spytał Doroszeńko.
— Kamerdyner jej powiada, że tam gdzie się ona pokaże, tłumy prowadzi za sobą... i przysięga się, że jak posiedzi tu, nic to dwóch, trzech, ale kilkunastu jeszcze przyjechać gotowi z różnych świata końców.
— Ależby to już było nadto, żeby tu ich przyjmować miała, i to być nie może! — zawołał Doroszeńko.
— No, zobaczycie... zcicha rzekł Pulikowski — ten brodacz chce w zakład iść ze mną, że nie minie miesiąc, a nowe jeszcze figury się zjawią... I co my tu poczniemy, a starzy państwo, a pan Aleksander!
Wszyscy zamilkli.
— Przywiduje ci się — rzekł posępnie Doroszeńko.
— A no, to chciejcie spytać kamerdynera... to kobieta niebezpieczna... słyszę, za granicą, gdzie się pokazała, jak za cudownym szli obrazem, a kogo zechce weźmie za nos i prowadzi.
— Co za dziw? — przerwał Zbrzeski, — a toż piękność jakiej świat nie widział... a główka — o to!