Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

boleć, to nie jest rozwiązaniem zagadki, to wykręt samolubny.
— Zdaje mi się — dodał kuzynek — że tak nie jest, cierpieć musimy wszyscy, bo to warunek życia; im gorętszych szukamy rozkoszy, tem cięższym opłacamy je bolem, ale na spokojnej drodze wiemy czego się spodziewać i jak przeciw temu uzbrajać; tu coraz nowe burze i nigdzie dachu nad głową.
— Ależ to życie w pełni! — zawołała kobieta — co mi z tego snu odrętwiałego, kamiennego, w którym zatopieni nie postrzegamy nawet u kresu żeśmy przebiegli przestrzenie? jest-li to życie?
— Nie trzeba więc narzekać, co kto pragnie wybiera!
— Zimny jesteś kuzynku, i ja chłodną być umiem gdy zechcę, ale nie zawsze nad sobą panuję. No, a teraz powiedz mi — dodała zwracając rozmowę — cóżeście tu porabiali w czasie niebytności mojej?
— Życie nasze z jednego dnia już musiałaś pani poznać; wszystkie dni w niem, bracia rodzeni, dziś, jutro, zawsze też same twarze, też same pytania i o jednej godzinie wrażenia jednakowe.
— Ale przecież? polowałeś?
— Trochę.
— Czy się już kochasz w Bundrysównie? — zapytała szydersko.
— Ja? cóż to za pytanie? zkąd o niej wiesz?
— Ale ja wiem wszystko — rozśmiała się — ot tak! szepcze mi powietrze, mówią mi ściany, domyślam się, zgaduję, domyśliłam się więc że cię chciano rozkochać! i cóż?
— Nie wiem czy chciano, ale nie rozkochano, to pewna! — odpowiedział pan Aleksander chłodno.
— I ożenią, czy nie?
— Któż?
— Rodzice twoi!
— Wtem się mylisz, kuzynko; oni chcą może ożenienia dla mnie, ale mnie zmuszać do niego nie myślą.