Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Piorunem wieść o przybyciu pięknej pani rozchodząc się po innych dworkach wywołała żywe zajęcie.
W godzinie herbaty nikt nie chybił, i zawczasu wszyscy byli na swoich stanowiskach, ale piękna pani pod pozorem bolu głowy, dnia tego nie ukazała się na pokojach, i dworacy odeszli omyleni, każdy do swojego kątka.
Po cichu rozpowiadano tylko sobie, że w orszaku pani Bulskiej, oprócz znajomych sług, przybył jakiś nieznajomy, któremu dano pokoik w oranżerji, milczący i smutny, o którym powiadał ów kamerdyner, że to był nadworny malarz hrabiny.
Nazajutrz rano ksiądz Ginwiłł, już nieco uspokojony po modlitwie, o swojej godzinie wyszedł do kościoła i na cmentarzu chorążyna spotkała się z gościem. Pani Bulska jeszcze, jeśli być mogło, piękniejsza, z jakimś smutkiem na twarzy, czarno ubrana, bledsza nieco powitała staruszkę nadzwyczaj rzewnie i serdecznie.
— Czyś nie chora? — spytała jej chorążyna — zdajesz mi się cierpiącą?
— Straciłam córkę — odpowiedziała wzdychając i odwracając głowę pani Bulska — Bóg mnie najboleśniej dotknął, odbierając jedyny skarb jaki miałam na świecie... znowu jestem sama! okropnie sama!
Nic tak nie zbliża jak litość; chorążyna usłyszawszy te słowa, zapomniała o uprzedzeniu przeciw kuzynce i serdecznie z nią zabolała, rozpytując, pocieszając biedną matkę; ale na jej troskliwe wyrazy pani Dorota odpowiedziała krótko:
— Musiałam zasłużyć; nie mówmy o tem i chodźmy do kościoła... nie wróci jut z nieba mój aniołek!
W czasie nabożeństwa wszedł i stanął u drzwi przybyły z panią Bulską nieznajomy.
Leon Kora, którego twarz i postawa okazywały albo nieprzełamane cierpienie lub spokojne obłąkanie jakieś, mimo młodości, zdawał się wyniszczony, zwiędły, zeschły i zobojętniały, oczy miał wpadłe, policzki pofałdowane, a w wejrzeniu wyraz dziwny; znać było, że