Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzy nieskończenie wiele. Jeden lepszy, że pradziada miał na krześle, drugi, że imiennika dworakiem, trzeci, że w herbie coś nosi na co nie zasłużył, a każdemu się zdaje, że gdy wszechmocny garncarz z gliny przodków naszych lepił, dla niego się szczypta porcelanowej dostała. Jest też to właśnie znakiem upadku państwa, że je kto chce wdziewa i jak chce nosi; dawniej się starszeństwo w braterstwie zyskiwało kosztem krwi i ofiary, dziś kupuje za pieniądze i mierzy szkatułką. Wielka miłość i serce wielkie dawały przedtem pierwszeństwo, teraz wielka duma i pamięć o sobie.
Stary Bundrys pojmował jeszcze gościnność po staroświecku, i gdyby przybyły krwi jego zapotrzebował, utoczyłby mu jej bez wzdrygnienia; to też teraz tak polowańko zbierał, jakby króla oczekiwał, choć samą szlachtę sąsiadów pospraszał, a z nią jednego pana Aleksandra, który w rzeczy od równości szlacheckiej wcale się nie wyłamywał, a wychowaniem, umysłem i obyczajem do og6łu należał.
Nadszedł nareszcie dzień wyznaczony, a w wigilią już cały dom był w ruchu, siekano w kuchni, krzątano się we dworze, psy, sieci i konie ściągały do Romaszówki, a pani Osmólska głowę traciła, bo stary Bundrys ze wszystkiego był niekontent i gderał a zapalał się, że nie dosyć literalnie rozkazy jego spełniono. Na folwarku nie spano całą noc, bo strzelcy przychodzili i wracali z wieściami od kniei, a z miasteczka coraz coś żydek arendarz przywoził.
Nareszcie nadszedł dzień uroczysty i koleją dalsi i bliżsi sąsiedzi poczęli się zjeżdżać, w niewykwintnych wcale strojach, ze psami, z strzelcami swymi, wózkami, konno, bryczkami, strzegąc resorowych powozów, któremi Bundrys brzydził się i dla kobiet ledwie ich pozwalał.
— Słyszana to rzecz! — mawiał — żeby się dobrowolnie wydelikacać i do niczego robić! co to teraz, jak się zowie, powymyślali, jakby człowiek nie powinien hartować się; oni mu hart wszelki odejmują dla