Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mnie się zdaje — rzekł — że tu się nie ma co namyślać, gościnność nie pozwala odepchnąć krewnej.
— Ale ta kuzynka zbałamuci nam Olesia! — odezwała się chorążyna, w pół smutnie, w pół niby wesoło poglądając mu w oczy.
— Zdaje mi się, że nie — odparł pan Aleksander — znamy ją dosyć, i nie łatwo damy się uwieść nęcącej powierzchowności, może nas zabawić i zająć, nie powinnaby zbałamucić.
To mówiąc pocałował matkę w rękę.
— Pewnie! — spytała chorążyna — dla tego do Romaszówki pojedziesz.
— Ale czemuż nie! — rozweselony rzekł pan Aleksander — choć nas tam różnie przyjmują.
— Dobrze przyjmują, ale dobrze — odezwała się matka nalegając.
Stary pochodził chwilę po pokoju, i z cicha się wymknął. Pan Aleksander zwrócił się do proboszcza, który stał z głową spuszczoną i uścisnął go w milczeniu.
Te niezwykłe oznaki rozweselenia i ożywienia w chorążycu, byłyby dla innych dostatecznemi do wyrozumienia stanu jego duszy, i otworzyły oczy na niebezpieczeństwo; dla tych serc kochających i radujących się każdą chwilą wesela umiłowanego dziecięcia, były tylko pociechą. Widząc go tak jakoś swobodnym i rozpromienionym, staruszka zapomniała o wszystkiem i wzięła się do odpowiedzi na list, kanonik do Boga o pomoc westchnął, i zapomniano trwogi.
— Bóg łaskaw! — w sercu powiedzieli sobie oboje.
W Romaszówce tymczasem wielkie czyniono przygotowania do polowania, a szlachcic chciał co się zowie wystąpić i caluteńkie na nie sprosił sąsiedztwo.
— Niech znają brata szlachcica — mówił — ot tak kiedy hulać to hulać; zabawimy się, zabawimy, stanie i nas na uczciwe przyjęcie.
Nie było tam wystawy pańskiej, ani starania o wytworność; ale za to myślano żeby dostatek był wszystkiego, dla panów, ludzi, służących, koni i psów