Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tylko przez dobroć i pobłażanie... jeśli nie macie przekonania?
— Mój drogi, ja nic przeciw Dosi nie mam... ja ją kocham, ale my dla ciebie tak wiele byśmy chcieli! że wszystkiego nam mało! Wdowa po dwóch mężach, kobieta światowa, nie dawno płocha... dziś cierpieniem nawrócona, czy da ci w pożyciu to czego wymagać masz prawo? — nie wiem... Ale ty ją kochasz, to przywiązanie zmienić ją może i uzacnić; jako sakrament przyjęte, sprowadza łaski i pomoce niespodziane z niebios, z dwóch istot czyni nową, trzecią, jedną, Bóg powinien i naszych modlitw wysłuchać, i twoją poczciwość i cnotę zapłacić.
— Przemówcież za mną, przemówcie — odezwał się chwytając rękę matki pan Aleksander — ja z nią już miałem rozmowę, ale ona mi odmówiła!
— Odmówiła ci! — zawołała chorążyna — jakto? dla czego?
— Sama powiada, że się nie czuje godną szczęścia nazwania córką waszą... była szczerą, widziałem łzy w jej oczach... Pojmuję to, że narzucać się nie pozwala jej godność własna... trzeba byście mi pomogli, do przełamania jej oporu.
Staruszka zamilkła
— A ojciec? — spytała.
— Ojciec mi przyrzekł...
— Bądźże spokojnym, mój Olesiu... zrobim wszystko...
Po tej rozmowie, która się jeszcze przeciągnęła, parę dni upłynęło spokojnie, gdyż starzy Jamuntowie, potrzebowali dobrać chwili i przygotować się do kroku, który pomimo przywiązania ich do jedynego dziecięcia, dosyć moralnie kosztował. Wzajemnie sobie dodając otuchy, trzeciego dnia po mszy, weszli do hrabinej i długą godzinę pozostali z nią sam na sam. Pan Aleksander przechadzał się po sali niespokojnym krokiem i oczekiwał ich powrotu, ale stary wprost ztamtąd udał się do swojego pokoju, a chorążyna tylko oczyma