Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kostusia milczała.
— Wielkie zaklęcie, Kostko — jak mnie kochasz, to powiesz?
— Jak ojca kocham, sama nie wiem...
— Ale ba... wolisz go od innych?
— Juścić wolę...
— A! no... a tęskno ci za nim? jak długo nie przyjeżdża?
— Trochę.
— Otóż to... a płakałabyś gdyby się z kim innym ożenił.
— Nie, ale bym się gniewała!
— Ale... no! to już resztę sobie schowaj... wiem, co potrzebuję wiedzieć. Jakże on z tobą? czy ci kiedy co szepnął?
— Nigdy! nigdy!
— Jakto! nawet mimowolnie?
— Nic... nigdy.
— Uparty łotr, uparty... dumna sztuka! pokłonić mu się nie chce, woli żeby jemu się kłaniano... ale to i ja taki... Co tu z nim zrobić! co zrobić — szeptał stary... No! no! jakoś to będzie... Pocałuj-że mnie i idź spać, Kociu moja.
Kostusia uściskała ojca serdecznie i po jej wesołym biegu stary lepiej niż ze słów poznać musiał, że Jan wcaleby nie był dla niej obojętny.
Bundrys chodził jeszcze długo nie kładnąc się spać po pokoju, dumał, dumał, wreszcie ręką machnął i zawołał:
— Gdzie diabeł nie może, babę pośle... ot tak!
Nazajutrz rano poszedł z fajką do pokoiku pani Osmólskiej, u której że rzadko bywał, zdziwiła się niezmiernie, co go sprowadzić mogło, a jeszcze bardziej, gdy się w krześle rozsiadł, jak na długą rozmowę.
— Osmólsiu kochana — rzekł — czy uważasz ty, że Kostusia nasza coś bardzo się podobno tym Broniczem zajęła? coś to jest! jak się zowie!
— A! jakże nie ma być! zawołała gorąco pani Osmólska — kiedy pan sam go tu wabisz i przynę-