Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom III.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Spadł niesłychanie... burza będzie straszna... i cztery pośmieciuchy widziałem koło pałacu... a wilgi krzyczą... ale pan rządca niewierny... i powiada, że słońce ładnie zaszło, zobaczy pani nad ranem... czyja prawda!



W parę dni potem Jan musiał pojechać do Romaszówki, bo go już i matka, która sędziego niezmiernie pokochała, do tej podróży znagliła — i karteczki nieustannie od Bundrysa odbierał, żeby się stawił dla ostatecznych układów o dzierżawę.
Ale gdy przyjechał, sędzia go zamiast do swojej kancelarji zaprowadził do kobiet, zasiadł w salonie i oddawszy w ręce panny Konstancji, sam zemknął. Dość, że Jan, który się na to nie skarzył wcale, kilka godzin znowu przebawił z nią, wybrał się na przechadzkę w towarzystwie pani Osmólskiej, musiał jej swoje opowiadać dzieje, i do wieczora nic nie zrobił. Jakkolwiek mężnie się opierał niedając pochwycić za serce i pilnie strzegąc żeby głowy nie stracić, nad siły to było, w ciągłem zbliżeniu z młodem dziewczęciem, które mu tysiące dawało dowodów przychylności, nie upaść i nie poddać się uczuciu, które się obudzić musiało. Jan przywiązywał się do niej coraz mocniej, ale też najuroczystsze w głębi duszy dał sobie słowo, że nigdy przez usta i oczy nie wyjdzie to, co się w nim dzieje: grał obojętnego, chłodnego i zniżał się aby nawet myśl przyjść nie mogła nikomu, że na nią oczy podniósł. Cóż kiedy mimo ślubów najmocniejszych, biedny chłopak, niewprawny do odegrywania roli swej, zdradzał się co chwila, sam o tem nie wiedząc, i najniezgrabniej w świecie kłamał tę obojętność.
Dnia tego Bundrys późno już na odjezdnem, dał mu trochę papierów, a po resztę, która się niby zarzuciła, nazajutrz przyjeżdżać kazał.
— To, jak się zowie — rzekł — nie można tego