Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czyni tylko się oburzyła trącając łokciem Fryderyka.
— Oto słyszysz waćpan! wystąpił! Sierotę, jakąś przybłędę pomieszał z nami! cóż to krewna jaka czy co! staremu się w głowie pomięszało. Nam ją poleca! trafił! zapewne, muszę mu zmyć głowę, niewiedzieć co plecie! niewiedzieć co plecie, to jakiś spisek, ubrali ją w żałobę, i oddają nam ją publicznie, w kościele! zapewne! a ha! zobaczymy! nie głupiam! nie!
Radczyni tak była oburzona, że się kilka razy z kroplistych potów ocierać musiała, co zdaleka można ściśle biorąc, wytłumaczyć było łzami.
Pan Fryderyk zmilczał zaciąwszy usta, ale na wąs motał, (choć wąsów nie miał).
Sapiąc i ledwie mogąc gniew w sobie utrzymać, poszła Pękosławska na cmentarz, podprowadzona pod ręce przez kuzyna i Grzesia, żółty piasek oznaczał miejsce, gdzie grób był dla starca przygotowany, a Dosia poklęknąwszy nad dołem, upadła przy nim zemdlona.
Znowu ta oznaka boleści nie podobała się mocno radczyni, która na krzątających się około sieroty, rzucała piorunujące wejrzenie. Tymczasem pobłogosławioną trumienkę spuścili grabarze, i pierwszą garść piasku rozpłakany rzucił proboszcz, za nim naturalnie pilnując swej prerogatywy cisnęła pani Pękosławska, pan Fryderyk i ludzie się wzięli do usypania mogiły.
— A teraz jedźmy, — żywo zawołała sukcesorka — po drodze waćpan weź urzędnika i do dworku zaraz, bo nie ma co czasu tracić.
Dosię już Piotr na wózeczku pożyczonym od chłopka powoli na folwark odwoził, powóz sześciokonny radczyni spotkał ją w drodze, gniewne wejrzenie padło na zapłakaną, ale na nią nikt nie uważał — ona myślała tylko o stracie jaką poniosła, a przyszłość jeszcze jej ni razu nie stanęła przed oczyma.



Jeszcze zapach kadzideł kościelnych i świec katafalku nie wywietrzał z izdebki, w której spoczywało