Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pani zdaje mi się sama także pochlubić się tem nie możesz — odpowiedział Leon równie smutno.
Odtąd jednak Dosia z przyjaznem, litościwem uczuciem jakiemś obchodziła się z biednym malarzem, szanując drażliwość jego i częste mu dając dowody sympatji; ale niemi wyżyć mu było trudno i te ożywiające promyki nie wywiodły go ze smutnego odrętwienia.
Jak Leon, inni starzy wielbiciele pięknej pani, powracali do niej za każdem jej ukazaniem się w kraju: witała ich radośnie, serdecznie, z dziwną pamięcią najdrobniejszych szczegółów życia i charakteru każdego z nich... czasem któryś miał tydzień, godzinę, chwilę szczęścia i zdało mu się, że został wybranym, ale fantastyczne bóstwo, jak niespodzianie wieńczyło, tak nagle odrzucało i zapominało. Wczorajszy wybrany nazajutrz stawał się obojętnym, i gdy się o jakie prawa do serca upominał, uśmiech litości witał go nielitościwy... ruszenie ramion, wreszcie wybór nowego, odpychały w tłum oczekujący kolei. Wszyscy mieli tu kolej swoją, swój dzionek słoneczny, za który długą męczarnią płacić przychodziło... na niej jednej nic nie zostawiało śladów, zawsze taż sama, piękna, obojętna, trochę znudzona, dziwaczna, ożywiała się tylko nowością, uśmiechała nadziei, rzeczywistości znieść nie umiejąc, ani się z nią oswoić...

KONIEC TOMU DRUGIEGO.