Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sierotę która jechała z nami, co to ją umieściłaś w Nadwiślańskim hotelu?
— Już wie i o tem!!
— Wiem i to, że jej tam już nie ma.
— A co panu do niej?
— Mnie nic, zapewne, ale ona ma krewnych którzy jej szukają.
— A pan faktorujesz! — rozśmiała się Chyłkiewiczowa zwycięzko — ślicznie! znam ja tych krewnych.
Kapitan zagryzł usta ze złości, i byłby w pierwszym impecie babę zgruchotał, gdyby się nie pomiarkował, że jej potrzebuje.
— Co pleciesz, warjatko!
— No! a jakże się to nazywa? — zawołała śmiejąc się.
— Słuchaj no, tu nie o to chodzi; familja, rozumiesz, ona ma krewnych bogatych i w znaczeniu, którzy ją odszukać muszą. Chcesz co zarobić? no, to pomóż, powiedz gdzieś ją podziała?
— Albo ja wiem gdzie ona jest! Kto ją podział? ona sama, odczep się pan odemnie!
— Nie wiesz o niej?
— Nie wiem.
— No! no! nie drwij sobie tylko; Riebenowa mi wszystko powiedziała.
— Na cóż się panu pytać?
— Tyś ją wykradła z hotelu.
Chyłkiewiczowa ruszyła ramionami.
— Co to? małe dziecko, czy co? porzuć pan to, i daj mi pokój; ja mam moje interesa, a czasu na to tracić nie mogę, — dodała wkładając rękawiczki i biorąc kapelusz ze stolika — to nie moja rzecz.
I odwróciła się żywo, wołając:
— Poruczniku! poruczniku!
Z drugiej izdebki obok, na zawołanie to, ze stukiem wybiegł ogromny, barczysty mężczyzna z łokciowemi wąsami, w surducie mundurowym wyszarzanym, z wstążeczką. Twarz jego była najsmutniejszym wizerunkiem na ostatni szczebel spadłego człowieka, oczy miał pra-