Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kobiet kryje coś w sobie... i postanowiła być z niemi ostrożną.
Zniespokojona natarczywą opieką tych dwóch kobiet, namyślała się nad sobą sierota; instynkt wskazywał jej potrzebę obwarowania się od czegoś grożącego, ale nie umiała pojąć, co grozić mogło prócz niedostatku. Choć przywykłej do nadskakiwań i pieszczoty, nie tak się jej to troskliwe nią zajęcie wydawało nienaturalnem, bo je czułości i sercu przypisywała — jednak obudziła się w sercu niewiara i przestrach... Kogo tu było słuchać? co począć?
Obawiała się wszystkich, to znowu zbijała sama próżne trwogi, tłómacząc na dobre — czuła potrzebę rozpocząć życie, szukać pracy, a sny i marzenia, do których była przywykła, opanowywały ją i wiodły w sfery zaczarowane, z których trudno zejść potem na ziemię.
Widziała, czuła, że oczy wszystkich, najobojętniejszych, nieznajomych ludzi śledziły ją w przechadzce po mieście; zdało się jej, że świat cały musi się nią tak zająć, tak ją ukochać, jak zmarły opiekun, miłością ojcowską, czystą i świętą... Strach i obawa odlatywały na skrzydłach najdziwaczniejszych nadziei.
Wieczorem chciała pani Rieben wziąć ją pod swoją opiekę i poprowadzić w aleje, ale Dosia czuła się podróżą i ranną przechadzką tak znużoną, że jej odmówiła... nie chcąc się też może w ulicy pokazać ze śmieszną i dziwnie odmłodzoną kobietą, ku której co chwila większy wstręt czuła. Nie nalegała gosposia i nie szczędząc pociechy, rady, malowań przyszłości, mrucząc coś odeszła, zostawując ją samą.
Późnym już wieczorem, dziewcze które przeprowadzało Dosię z rana do kościoła, przyszło ją rozebrać i posłużyć; była to poczciwa mazurka, w kawiarni już weteranka, mająca z górą dziesięć lat służby miejskiej, i resztki tylko nie wielkiej piękności na twarzyczce smutnej i zwiędłej przed czasem. Znać jeszcze było na niej, że w chwili rozkwitu i świeżości musiała być wdzięczną, ale już rysy straciły regularność, cera swą