Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc cóż? — spytał ciekawie doktór.
— Potrafimy się ukryć — szepnęła księżna — oddaj mi ją tylko... oddaj mi ją — powtórzyła gwałtownie.
Müller chwycił się za peruczkę nieostrożnie, począł chodzić po pokoju.
— A! no! — zawołał — spróbuję ją tu wstrzymać dłużej, zagrożę chorobą, śmiercią... zrobię, co mogę, zrobię nad siłę i możność.
— Będziesz mym zbawcą! — zawołała drżącym głosem kobieta.
— Nadewszystko najmniejszego znaku życia ze strony pani... niech nikt nie wie tu o was! nie posyłajcie ludzi do mnie. Sam dam znać. Jenerał jest podejrzliwy i gwałtowny.
— I dziś jeszcze powiesz jej o mnie?
Müller skinął głową.
— Muszę odejść — rzekł — dłuższy mój pobyt tutaj byłby już podejrzanym, niech mnie tylko Krajski wypuści co prędzej...
— Doktorze! ja ci ufam! ulituj się nade mną.
— Zrobię, co mogę! zrobię wszystko! — pośpiesznie rzekł Müller — tylko cierpliwości i ostrożności... najmniejsza poszlaka zgubić nas może.
Już się wycofał ku drzwiom, gdy księżna pośpieszyła do niego z zapytaniem:
— Ale kiedyż i jak mi dasz znać?
— Jak tylko będzie można.
— Przez kogo?
Müller się zawahał.
— Przyjdę sam... — rzekł cicho.
— Pewnie?
Ukłonem nizkim odpowiedział tylko.
W galeryi czekał na niego pan Krajski i milczący poprowadził go nazad, a gdy doktór doszedł nareszcie do swojego futra, znalazł w niem niespodzianie zwiniętego kozaczka, który zasnął w najlepsze.
Krajski, oburzony tem nadużyciem, zbudził go trochę niegrzecznie, dał mu świecę, gdyż się już ściemniło i, pożegnawszy doktora, wyprowadził go w podwórze, gdzie znowu żołnierza nie łatwo znaleźli, ten się bowiem