Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos jej drżał. Były w nim jęk i złość, gniew i ból.
— Jemu to ktoś chyba podyktował — ciągnęła dalej — ale kto? Ja potrzebuję wiedzieć, co to za... człowiek i kto mu mógł włożyć to w usta. Tego niegodziwca potrzeba... potrzeba uwięzić, zamknąć, ochłostać, wziąć na tortury... niech wyzna!
Zapalała się troskliwie piękna Loiska. Pułkownik słuchał, zimny jak lód.
— W tem sęk, królowo moja — począł szeptać. — Powiadasz, że ja wszystko wiem. No tak, nie przeczę, wiem wiele, bardzo wiele. Mogę panu B. donieść, co się wczoraj pocichu w gabinecie króla uradzało; mogę powiedzieć, co pisał Lucchesini do króla pruskiego; mogę zgadnąć, co myśli ks. Kołłątaj — a nie wiem, co to za łotr ten Barani kożuszek... Nieraz już on okrutne na siebie ściągał gniewy... chciano go ścigać, starano się dośledzić, co pod tą skórą się kryje. Nadaremnie. Jest to zagadka. Ukazuje się, niknie, bluzga w oczy najpotężniejszym, a gdy go potrzeba schwycić, jakieś siły niewidzialne, jakieś protekcye tajemnicze go osłaniają.
Loiska słuchała zdumiona niezmiernie i drżąca.
— Jakto? — zawołała — jednego żebraka, włóczęgi, który jawnie się w ulicach codzień pokazuje i jakby wam urągał, występuje tam, gdzie ludzi najwięcej — nie możecie kazać pochwycić?
— Ba! — zawoła pułkownik. — To jest jakaś nierozwikłana zagadka, w tem coś jest niepojętego. Tego łotra w chwili niebezpieczeństwa jakieś niewidome siły osłaniają, bronią. Znika w kamienicach, w których go nawet szukać nie można... lud go bierze