Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lowej, był pięknej i wielce dystyngowanej twarzy, już niemłody, spokojnego, wychłodzonego oblicza. Fryzura jego i głowa przypominały widzianego na reducie, ale strój był zupełnie inny. Nie zdradzało go nic.
W blasku rzęsistego oświetlenia tego pokoju Loiska jeszcze się wydała staroście piękniejszą, a tak młodziuchną, że nietylko lat dwudziestu kilku by jej nie dał, ale przysiągłby na piętnaście. Przy całym rozumie oczów, miała razem coś dziecinnego, coś naiwnego i można było powiedzieć... dziewiczego.
Nazwisko starosty zbyt go tu czyniło pożądanym gościem, aby mu nie dano pierwszeństwa. Nawet gracze, choć z pośpiechem, odwrócili się od kart, by go powitać, a nieznajomi mu się zaprezentowali.
Tytus z boku ciągle patrzył na gospodynię, jakby ciekawym był, w jaki sposób się obejdzie z pastwą, którą jej rzucił pod nogi.
Loiska była uprzejmą, lecz nadto rozumną, by cię zbytniem nadskakiwaniem zdradzić miała. Najpospolitsza rachuba kazała się jej z sobą podrożyć. Obchodziła się ze starostą potrosze jakby z młodzieniaszkiem niezupełnie usamowolnionym, do którego postępowania nie przywiązuje się wielkiej wagi. Zagadnęła hrabiego, uśmiechnęła się nawet Tytusowi.
Tymczasem na chwilę przerwana gra z zapałem dalej się ciągnęła, ale w milczeniu, wytrawnych, starych graczów znamionującem.
Otwarte w pokoju gry drzwi do jadalnego dozwalały rzucić okiem na przygotowującą się wieczerzę. Służący właśnie odbijał ostryg beczułkę, bez