Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby cudzoziemska, oblicze wyrazu świętobliwości i natchnienia pełne. Powaga, siła tych rysów nie pięknych, ale duchem wielkim wypięknionych od ideału, czyniły wrażenie, któremu nie było można się nie poddać.
Wbrew zwyczajowi, długą, siwą, na piersi spadającą miał brodę, suknie wskazywały, że należał do braci z góry Karmelu. Surowego coś, ale litościwego razem było w tem obliczu — coś, co człowieka nie z tego świata znamionowało.
— Kobieto! — zawołał, podnosząc krzyżyk swojego różańca — kobieto, co śmiesz przeciw Stwórcy twojego się buntować, nakazuję ci: oczy otwórz, skłoń głowę i słuchaj! Zły duch, co tobą owładnął, niech idzie precz, na ustęp!
Loiska odetchnęła z bolesnym krzykiem, a doktór, korzystając z wrażenia, napój do ust jej przysunął.
— Buntownico, bądź posłuszna! — powtarzał kapłan — na krew Chrystusową rozkazuję ci!
Lafontaine wlał napój w jej usta.
Kapłan żegnał krzyżem świętym. Oczy Loiski otwarły się i wryte pozostały długo w tę twarz piękną, spokojną a potęgi ducha pełną.
Szepnęła cicho, że chce spowiedzi. Ksiądz ręką wskazał, aby wszyscy wyszli.
Nie wyjmując trochę zmarszczonego doktora, usunęli się obecni do drugiego pokoju. Siła jakaś wstąpiła w chorą, która podniosła się ku pochylonemu kapłanowi i cicho szeptać, płacząc, poczęła.
Z za drzwi przymkniętych słychać było łkanie