Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, trzy.
— Nie liczyłem solitera — odparł hrabia.
Loiska wstawała już.
— Pieniędzy, pieniędzy! — poczęła, klaszcząc w ręce. — A! nigdy tak ich nie pragnęłam. Obawiam się, aby on nie uczuł, nie odgadł niedostatku, aby mnie nie upokorzył ofiarą.
Gospodarz już otwierał szafkę, chował w niej pudełko i dobywał rulonów.
— Pani tego nie udźwigniesz — rzekł, uśmiechając się — jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka funtów złota. To nad siły.
— Ja! jabym podniosła teraz nie wiem ile, tak jestem szczęśliwa! — odparła Loiska.
— Nie, nie — oparł się W. — Poszlemy po fiakra i ja sam jej szkatułkę włożę do niego, tak będzie najlepiej.
Grzeczny staruszek prosił siedzieć i zajął się liczeniem.
— Na wszelki wypadek — odezwał się — niechże pani mi powie, przynajmniej mnie, poufnie, gdzie ją znaleźć, gdzie się o niej dowiedzieć można? Nikt nie wie... wszyscy się dziwią, dopytują.
— I nikt, nawet ty, kochany przyjacielu, wiedzieć o tem nie powinieneś — odpowiedziała Loiska. — Do tej tajemnicy zmusza mnie troskliwość o niego i o siebie samą. Mam powody lękania się zemsty hetmana, wiem, że on ściga mnie, stara się dośledzić... Ja tego człowieka się lękam. Jeżeli w ostateczności czyjej pomocy potrzebować będę, udam się do was. Teraz... na długi czas jestem spokojną.