Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go błota, w które upadłam, a potem... co mi tam? choćby umrzeć!
Stary gracz był poruszony. Stał, zmarszczywszy czoło.
— Ze strony pani jest to sentyment piękny — rzekł — poszanowania godzien; lecz ten młodzieniec... ten panicz...
— Wart jest, aby dla niego poświęcić wszystko — żywo przerwała Loiska. — Nic pan nie mów przeciwko niemu. Ja go znam, ja go kocham, ja...
Rumieńcem twarz się jej oblała. Hrabia W. stał przejęty politowaniem.
— Starosta — rzekł — wierzę temu, jest bardzo zacnym młodzieńcem, lecz nie panem swej woli. Ojciec człowiek surowy, na syna spada wielkie imię, fortuna, pozycya, obowiązki.
— Wszystko to ja wiem, panie hrabio — zawołała Loiska — i znam przyszłość moją smutną! Ach! smutną bardzo, bo po takiej miłości, jak moja, już się nie kocha. Ale za nią warto życiem zapłacić.
Mówiła z takim ogniem i siłą, że stary gracz skłonił głowę i zamilkł.
— Więc — spytał — każesz mi pani zabrać te brylanty?
— A bierz je! bierz! uwolnij mnie od nich. Uczynisz mi największą łaskę. Lecz — dodała — słowo honoru, iż to są warte, co mi chcesz zapłacić za nie? Żadnej łaski!
Hrabia W. zarumienił się nieco.
— Żadnej łaski — rzekł — ja na nich nawet zarobię. Trzy tysiące pięćset.