Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjaźń twa była bezinteresowną i taką, żem się jej wstydzić nie potrzebowała. Pomóż mi, ratuj mnie!
Przestała mówić, wciągając powietrze w piersi; w oczach jej łzy stały.
— Uspokój się pani — rzekł hrabia. — Jeśli to jest w mej mocy...
— O! najzupełniej — odezwała się Loiska, podnosząc pudełko, które w ręku trzymała. — Oto wstyd mi wyznać, jestem w potrzebie, a nie mam się udać do kogo! Chcę sprzedać resztę moich biednych klejnotów. Jubiler... Żydzi oszukają mnie na nich. Hrabia masz ich tyle, nabądź, proszę!
Gospodarz ruszył się żywo.
— Ale pani nie potrzebujesz ich sprzedawać... ja służę jej. Dam ile każesz.
— Nie, nie! — stanowczo odparła Loiska. — Dawniej byłabym może przyjęła pożyczkę z wdzięcznością, dziś... nie mogę. Wierz mi, hrabio, jestem inną, chcę być inną. Nie przyjmę tego, czegobym nie mogła ci wrócić tak rychło. O resztki majątku muszę z własną matką... ale to do rzecz nie należy.
Żywo dobyła pudełko, otworzyła je i postawiła na stoliku. Hrabia, jeden z najlepszych w Europie znawców wartości drogich kamieni, rzucił okiem na sznur brylantów i garnitur do niego; był on wysokiej wartości.
— To dar tego, który był... który miał być raczej — uśmiechnęła się gorzko — mężem moim, podarek jego ślubny.
— Pamiątka! — rzekł hrabia.
— O! smutna, upokarzająca! — rzekła Loiska. —