Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chowaj Boże, tam my wszyscy i bez mojej latarki się dostaniemy, ano jeszcze czas.
Zajrzał mu w oczy.
— Zkądżeś się tu wziął? — począł, przyskakując ciekawie. — Toż cię marszałek ułapił, a potem... gdzieś posadzili. Hę? Dali jegomości w skórę, czy nie?
— Oni nie, mój kochany, ale los mi dał — rzekł Kożuszek — tak, cięgi dobre!
Juliaszek głową pokręcił.
— Mam z latarką służyć? — zapytał.
— Nie, obejdę się bez niej i bez ciebie.
To mówiąc oddalił się i w tłumie znikł, a zamyślony chłopak wiódł za nim oczyma.
— Znowu tedy będzie w ulicach komedye wyprawiał — szepnął. — Gdy kogo skóra świerzbi, niema na to ratunku.
Nazajutrz rozeszła się po Warszawie pogłoska, iż ów Barani kożuszek, czy ktoś, co go doskonale udawał, był znów na reducie w Radziwiłłowskim pałacu i strasznie językiem szermował. Ci, którzy od niego oberwali, milczeli.
W salonach wszakże utrzymywano, iż nie mógł to być ten dawny Kożuszek, którego z miasta wyświecono, lecz jakiś jego naśladowca. Dowcipnego młodego Turkułła posądzono nawet, iż on odegrał tę rolę.
Powróciwszy do domu z podkomorzym, który niczego się nie domyślał i nic nie słyszał, Zelska, skarżąc się na okrutny ból głowy, natychmiast poszła do łóżka. Płakała ze złości noc całą.
Z mowy w początku nie poznawała swojego