Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż to tam tak do śmiechu budzi? — spytała starego podkomorzego, który jej towarzyszył, a który powracał właśnie z tamtego kąta.
— A! to ten Barani kożuszek — rzekł stary. — Ktoś się widać przebrał umyślnie. To była figura znana całemu miastu, cynik jakiś, co ludziom nieprzyjemne prawdy po ulicach prawił; ale jego już dawno niema w Warszawie. Marszałek go, słyszę, kazał ochłostać i precz wyrzucić.
Odaliska słuchała opowiadania obojętnie. Pierwszy to raz nazwisko Baraniego kożuszka obijało się o jej uszy; nie bardzo go też była ciekawą.
Maska, która się tu, przybierając tę charakterystyczną postać na siebie, zjawiła, zupełnie była podobną do tej, jakąśmy u Marwaniego widzieli. Można ją były nawet wziąć za tęż samę.
Ci tylko, co się zbliżyć do niej tego wieczora mieli sposobność, więcej w niej znajdowali goryczy, a mniej tego lekkiego dowcipu sarkastycznego, którym dawniej słynął Kożuszek.
Węgier, chodzący z karykaturami i rozdający właśnie wizerunki jakiegoś hetmana bez buławy, Rady nieustającej dawnej, z podpisem „Zdrada nieustająca,“ podskarbiego P., chodzącego za jałmużną, z kartami w kieszeni, biskupa Mass... konno przy szpadzie, jako szefa pułku swojego imienia i t. p. — oderwał był słuchaczów od Baraniego kożuszka.
Na chwilę został sam, bo wszyscy się do Węgra cisnęli. Rozpatrywał się dokoła, postrzegł odaliskę, wlepił w nią oczy i... powolnym krokiem przysuwać się do niej zaczął.