Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wieczora tego pani Zelska ubrana była za odaliskę, a że maska już nieco zwiędłą twarz przysłaniała, piękne jeszcze białe ręce, popiersie, kibić czyniły złudzenie młodości.
Znając choć z widzenia i imienia prawie wszystkich, mogła sobie pozwolić intrygowania ich, nie obawiając się być poznaną, bo w towarzystwach stołecznych jej nie przyjmowano i nie starała się nawet o to.
Tego wieczora miała nadzieję spotkania się tu z córką, do której się zbliżyć chciała. Zdawało się jej, że Loiska ze starostą przyjdzie pewnie dla rozrywki, a poznania jej była pewną. Szukała jednak nadaremnie w licznych grupach i usiadła w końcu znużona.
Loiski nie było. Matka nie wiedziała o tem, że przed kilku dniami nagle wyniosła się ona ze swego mieszkania, które jeden z posłów odnajął, i znikła zupełnie z warszawskiego horyzotu, tak pocichu i nieznacznie, że nikt tego wytłómaczyć nie umiał. Lecz, że starostę jak przedtem widywano, nie posądzano go więc o żaden rapt i wnoszono, że stosunki zerwane być musiały.
Po północy, gdy Zelska już ostrożnie, aby maseczki nie poruszyć, ocierała pot z czoła i rozglądała się po sali, uderzyło ją w jednym z kątków zbiorowisko cisnących się masek i głośniejsze ztamtąd buchające śmiechy.
Ciekawi otaczali kogoś, tak, iż go dojrzeć nie było można. Górą tylko nad ich głowami widać było starą baranią czapkę,